Za moim oknem już nie tańczą zielone liście. One wszystkie opadły odsłaniając szare konary i spróchniałą szopę sąsiadów. Nocna wędrówka księżyca po niebie wciąż się odbywa, a ja wciąż ją czasem obserwuję i jest to chyba jedyna pewna rzecz w moim obecnym życiu. Cokolwiek się wydarzy, grawitacja wciąż tu będzie, będzie Księżyc krążący wokół Ziemi i będzie słońce, którego blask widzę – wiara w naukę chroni mnie przed ostatecznym obłędem. Potrzebuję tej pewności, że rzeczy które mnie otaczają, decyzje, które są podejmowane i wydarzenia, które się dzieją mają jakieś racjonalne wytłumaczenie. Ostatnio w moim, i wielu innych mieszkańców Polski, życiu niewiele jest racjonalnych rzeczy.
Czasem nie mogę zasnąć, czasem śpię zbyt długo. Przez ostatnie tygodnie budzę się z zaciśniętymi szczękami. Paznokcie ścinam często i tak krótko, jak to możliwe, żeby nie okaleczać się nieświadomie. Miewam zaciśnięte pięści częściej niż zwykle. Czasem płaczę. Wieczorami, po całym dniu czytaniu wiadomości, czuję, jak cała w środku wibruję, trzęsę się, tak jakby cały ten krzyk który nie może wydostać się z płuc na zewnątrz zawracał w zamkniętym gardle i rozchodził się po wszystkich tkankach mojego ciała.
Pamiętacie te wszystkie lekcje historii, na których uczono nas o bohaterach wojennych, dzielnych żołnierzach, którzy oddawali życie za ojczyznę? Jak uczono nas o Szarych Szeregach? O Solidarności? A pamiętacie te lekcje w szkole podstawowej, kiedy zadawano nam pytanie „Jak być patriotą w dzisiejszych czasach?”. Wiecie, tych czasach, kiedy wydaje się, że mamy już wszystko. Mamy dachy nad głową, na które nie spadają bomby, mamy sklepy, w których na półkach stoi coś więcej niż tylko makaron i ocet, mamy wolność mówienia na głos myśli bez strachu, że przyjdzie nam za to zamilknąć na zawsze. Pamiętam, że pisałam wtedy w wypracowaniach coś o ochronie środowiska i działaniach na rzecz lokalnej społeczności. Ta narracja trwała przy mnie zresztą dość długo, zasiane ziarenko patriotyzmu kiełkowało kiedy przygotowywałam harcerskie obozy czy stałam na wartach w Dzień Niepodległości. Nie trzeba mnie było zbytnio przekonywać, bo ja w sumie kocham Polskę. Kocham polską kulturę, polską sztukę ludową, polską muzykę. Uwielbiam czytać książki polskich autorów. Uwielbiam widok z okien pociągu, kiedy jadę odwiedzić rodziców. Lubię chodzić zimą po polskiej plaży nawet, kiedy wiatr wrzuca mi piach za kołnierz. Kocham polskie jedzenie, które gotuje moja mama i które gotowała mi w dzieciństwie babcia, chociaż daleko temu do światowych trendów. Lubię polskie „jakoś to będzie” i absurdy dnia codziennego. Lubię swoją pracę i lubię ludzi, z którymi pracuję. Tylko ostatnio jest mi trochę ciężko, bo okazuje się, że Polska chyba nie kocha mnie.
Ludzie, którzy rządzą moim krajem mówią mi, że kocham Polskę źle. Podobno żeby kochać dobrze, muszę za mój kraj oddać krew. Powinnam porzucić karierę i rodzić dzieci, najlepiej dużo i także te martwe, bo aborcja to grzech według ich boga. Muszę kochać tak jak oni chcą, wierzyć tak jak oni chcą, myśleć tak jak oni chcą. Inaczej nie należy mi się status człowieka. Inaczej jestem tylko ideologią. Nauczyłam się już, że warto walczyć o to, co dla mnie ważne, ale jeszcze ważniejszą nauką było to, żeby wiedzieć, kiedy odpuścić. Mój dom, dzisiaj płonie i wiem, że nie jestem sama w walce z pożarem. Setki tysięcy osób na ulicach i w sieci, ramię w ramię, próbujemy gasić ogień. I chcę to robić tak długo, aż wygramy, ale chcę też być wolnym człowiekiem i jeśli płomienie zaczną niebezpiecznie lizać moje policzki, nie zamierzam spłonąć na ołtarzu idei, jaką jest państwo. Kocham mój dom, ale jeśli on założy na mnie łańcuchy, to wolę być bezdomna.
Dużo myśli mam teraz w głowie i chyba nie tylko ja. Starałam się te myśli ubrać w litery i napisać tutaj. Wciąż nie wiem, czy udało mi się powiedzieć to, co chciałam.
Skomentuj